kołyszę się
na ciepłych płyciznach
słonecznej zatoki
wszechświata
pokryte solą
księżycowe skały
lśnią mgliście
obmywane sepią
fale eteru
wyrzucają na brzeg
oszlifowane gładko
fragmenty gwiazd
ławica komet
świergocząc
przecina przestrzeń
welonami bieli
tęsknota wielorybów
miesza się z drganiem
kosmicznych
niepojętych strun
zespajających wszelkie istnienie
w uniwersalną harmonię
i pochłania mnie
...
ciemność
zmrożone słodkie kryształy
lśniących gwiazd
podzwaniają w oddali
zabutelkowani
w błękitnej poświacie
porastamy miękką ciszą
jak mchem
łagodniejemy
nabieramy ciepła
tajemy
wracamy do życia
światło
z wolna napełnia nas
ciepłym cydrem
morską bryzą
astrolabium
przestrzeni i czasu
układa się w koniunkcję
uśmiech bogów
galdrastafiry
płoną pod skórą
drżymy od energii
pragniemy wyładowań
jestem wiadomością
stukotem liter
linią telegraficzną
roz
jest noc
wiatr skowycze
pomiędzy żebrami
mego własnego
Niflheimu
jest noc
trzaskają lodem
mroczne pustkowia
krew zamarza
na przeklętym szlaku
unoszę wzrok
jest noc
odbite w oczach
ognie Muspelheimu
płoną dziko
w nieskończoności
jest noc
nawleczony jak kość
na rzemienie
boskiej jedności
splatam się z wszechświatem
zaciskam powieki
wieczna pieśń
przebija mą pierś
przerasta światy
zapuszcza korzenie
wypuszcza gałęzie
zawodzę w uniesieniu
jesteśmy woalami mgławic
magmą śpiącą pod górami
pior
rozsiane w miękkości lata
okrągłe latarnie
tkały między sobą
mleczne nici
porcelanowych zaśpiewów
kolorowe refleksy miasta
jak sześciokątne świetliki
przemykały ulicami
grzechocząc cicho
stygnącym kolorem
migoczące gwiazdy
nasycały noc
zapachem słodkich jabłek
pragnieniem powrotu
do prostszych dni
niemalże obcy
pijani magią
chwyciliśmy swoje dłonie
i patrząc
ze światłem w oczach
w ten sam horyzont
marzyliśmy
o dwóch różnych
spełnieniach.
otwieram się
nieskończoność we mnie
bierze głęboki oddech
i napełniam się wszechświatem
przestrzenie płyną przeze mnie
spirale galaktyk
obmywają mój szkielet
wirując mlecznie
gwiazdy grzechoczą szklano
nawleczone na setki strun
ślizgają się przeze mnie
migocząc i lśniąc
chłód eteru jak atrament
sieje ocean w umyśle
rwie dzikimi strumieniami
wolności
...
przewleczony wstęgami wszechświata
wpięty w wir odwiecznych ruchów
płynę przez nieskończoność
poszukując
ostateczn
rozpinam się w przetrzeni
tysiącami włókien
okalam sobą cały świat
szukając ciepła
przewodzę prądy
rozhuczane potoki barw
płyną poprzez mnie
spienione zgiełkiem
nocami oddycham wszechświatem
karmię się słoneczną plazmą
śpiewając metalowym wielorybom
drżę z magnetyzmu
rozgarniając sobą
setki faktur i otchłani
rozsyłam się w przestrzeń
szukając ciebie
...
spiję twoją agonię
z sorbetem potrzaskanych kości
rozgryzę twarde ciało
twoich ograniczeń
i cał
wyciągam dłonie po słońce
zagubiłem się
w wymieszanym czasie
strach i odraza
zdławiły wszelką wolę
uciekając przed wrzaskiem
uwiłem sobie gniazdo
z szubienicznych pętli
i nowotworu
cierpiąc
wyskowytałem z siebie
wszystkie marzenia
aż stałem się pusty
...
nagle grzmot
odarty ze skorupy
łykałem nagim mięsem
gęste emocje
zachłystywałem się
szumiącym szczęściem
i płakałem
...
marzę i walczę
upadam i inspiruję się
ofiarowuję pętle bogu
modląc się o cud
Stoję na ostrej krawędzi.
Dokoła mnie pulsuje i skręca się chaos. Wojny wybuchają i gasną, galaktyki rozbłyskują i giną, obłąkany narkotyczny taniec sprzeczności targa mną na wszelkie strony. Horyzont rozpadł się na wirujące mandale i ostre czarne fraktale. Ledwie kilka kroków od celu straciłem drogę, oślepłem i ogłuchłem od zawodzącego multikoloru wokół. Nie wiem, kim jestem. Nie wiem, kim chciałbym być. Obraz powinności nagle pali mnie żywym ogniem, walczę z pragnieniem wydarcia go z
wojny wzbierają dokoła
przeciążony światem
tonę lepko
w gorzkiej bezwładności
przeszłych i przyszłych win
spływając koszmarami
przesypiam całe dnie
budzę się zmęczony
ciągłą ucieczką
niezdolny do działania
odwracam się od wyrzutów
w odległe migotliwe
nieprawdziwe obrazy
...
nocami nie śpię
piję gruszki i jem paznokcie
wcieram w oczy kwas
chcąc oślepnąć
lub przejrzeć
nie mogąc znieść życia
rozpuszczam się
w musującym chaosie
strachu lęku
ża